Przejdź do głównej zawartości

Secret Wars #1 [wrażenia z lektury]


Dom Pomysłów od dawna zapowiadał Secret Wars. Oto kończy się uniwersum Marvela jakie znacie. Fani po raz pierwszy od 1960 roku stają w obliczu nieznanego. Czy ta cała zawierucha z apokalipsą wyjdzie czytelnikom na dobre? Po lekturze zaledwie dwóch zeszytów (a właściwie numeru i pół), „Secret Wars #0” oraz „Secret Wars #1” ciężko wydać jednoznaczny werdykt.

Jeśli jednak miałbym oprzeć opinię na pierwszym zeszycie, to Marvel zaserwuje czytelnikom wydarzenie na niespotykaną dotąd skalę. Opisując wrażenia w kilku słowach, przytoczę oklepany cytat z Hitchcocka: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć.” Przez ostatnie miesiące wydawnictwo budowało napięcie, kierując bohaterów w coraz mroczniejsze rejony. Od 2013 roku tylko nieliczne postaci nie zostały postawione przed koniecznością dokonania trudnych wyborów. Niektórzy umierali, inni zostali zmuszeni do niszczenia światów, a kolejni upadali. Marvel zdawał się robić wszystko, byle zaburzyć wypracowany przez lata status quo. Ostatecznie ogłoszono koniec całego uniwersum.

Jak to zwykle bywa, fani podzielili się na dwa obozy. Jedni z wyczekiwaniem wyglądali „Secret Wars” podczas gdy drudzy uważali to za kolejną pomyłkę wydawnictwa i sposób na wyciągnięcie kolejnych worków pieniędzy od czytelników. Patrząc na ilość tie-inów (na które składa się zdrowo ponad czterdzieści tytułów, tak nowych, jak i zeszytów już wydawanych serii) nie można się im dziwić. Haczyk polega na tym, że historie towarzyszące zapowiadają się ciekawiej niż główna oś fabularna. Z zapowiedzi zdołałem wypisać trzydzieści dwa tytuły z którymi będę chciał się zapoznać. Z bólem serca musiałem obciąć tę zabójczą dla portfela ilość do sześciu, które będę kupował w zeszytach i ośmiu, które kupię w postaci wydań zbiorczych. 

Początek „Secret Wars” spełnił pokładane w nim nadzieje. Współpraca Jonathana Hickmana i Esada Ribica tchnęła życie w pierwszy rozdział opowieści o desperackiej walce o przetrwanie. Nad Manhattanem ścierają się bohaterowie z dwóch światów, walcząc i zabijając tylko po to, by odwlec nieuniknione. Duet doświadczonych twórców stanął na wysokości zadania. Pochłonąłem pięćdziesiąt sześć stron i chciałem więcej. Pomimo obecności kilku drużyn Avengers, X-Men, S.H.I.E.L.D., Guardians of the Galaxy, i innych (a to tylko obrońcy Ziemi-616) nie czuć tłoku w kadrach. Podczas gdy większość bohaterów jest związana walką z agresorem, członkowie Fantastic Four próbują zrealizować projekt odrodzenia ludzkości. Czas ucieka, a koniec jest coraz bliżej. 

Jestem bardzo pozytywnie nastawiony do „Secret Wars” i liczę, że Marvel nie zaprzepaści tego ogromnego kredytu zaufania. Jeśli jakość pierwszego zeszytu może być zwiastunem tego, co nadejdzie razem z nowym uniwersum, to będę musiał ostro ograniczać wydatki na gry i książki. 

Na koniec jeszcze kilka słów o „Secret Wars #00”. Komiks ten został wypuszczony w ramach Free Comic Book Day i jeśli nie udało się wam, drodzy czytelnicy, go zdobyć, to nic nie straciliście. Pierwsza połowa numeru to telegraficzny skrót wydarzeń prowadzących do końca uniwersum i jeśli choć trochę śledziliście doniesienia o największych crossoverach, to nie dowiecie się niczego nowego. Druga połowa to dość nietypowe spotkanie Avengersów z pewnymi bestiami z popularnej obecnie mangi. Muszę przyznać, że było to miłe zaskoczenie, ale raczej nie warte wydawania pieniędzy na ten zeszyt. 

Czy warto zaopatrzyć się w „Secret Wars”? Zdecydowanie tak. Staram się powstrzymywać hurraoptymizm, pamiętając jak wiele crossoverów (nie tylko Domu Pomysłów, patrzę na ciebie, DC) zaczynało obiecująco tylko po to, by skończyć jako totalna klapa. Już wkrótce drugi numer razem z pierwszą partią historii towarzyszących - wtedy będę mógł wystawić nieco bardziej wiarygodną opinię. Póki co - jest naprawdę dobrze!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014