Przejdź do głównej zawartości

Dzień Niepodległości: Odrodzenie, czyli jak o mało nie wyszedłem z kina pobity własnymi facepalmami

Nie lubię, łagodnie rzecz ujmując, kiedy złych filmów broni się hasłami typu „bo to na wyłączenie myślenia”, „czego się spodziewałeś od kina akcji”, „to tylko rozrywka”. W ten sposób sami widzowie tworzą wymówki dla hollywoodzkich twórców i pozwalają na produkowanie coraz gorszych jakościowo blockbusterów (jak np. robi to Michael Bay). Nie znaczy to oczywiście, że do każdego filmu przykładam tę samą miarę i od „Szybkich i Wściekłych” oczekuję moralnych dylematów. Nie cierpię jednak, kiedy producent traktuje widza niczym skończonego idiotę. Gdzieś na pograniczu złych produkcji istnieje jeszcze osobna kategoria, bardzo subiektywna, tak zwane guilty pleasure, w której lądują filmy, które nawet kiedy wiemy, że są kiepskie, sprawiają nam przyjemność. Przykładem takiej właśnie rozrywki zawsze był dla mnie „Dzień Niepodległości”

Kiedy dwadzieścia lat temu jako chłopiec (na tyle młody, że do kina poszedłem z rodzicami), oglądałem „Dzień Niepodległości” byłem tym filmem oczarowany i nie ukrywam, że do dzisiaj go lubię, nawet przy wszystkich jego wadach. Roland Emmerich był w stanie nakręcić film, który, jeśli tylko przymknąć oko, trzymał w napięciu od początku do końca. W znakomity sposób pokazywał inwazję kosmitów, a przy tym nie zapominał o zbudowaniu kilku charyzmatycznych postaci, których losem się przejmujemy. Produkcja okazała się wielkim hitem i o kontynuacji mówiło się od lat. W międzyczasie reżyser zaczął jednak zaliczać kolejne wpadki, pokroju „Godzilli” (tego gniota także broniono, jako „tylko rozrywki”!), „10,000 BC”, „Pojutrze”, czy „2012”. Kino katastroficzne (czasem z dodatkiem SF) w wydaniu Emmericha, które jeszcze kilka lat wcześniej wydawało się receptą na sukces, stało się gotowym przepisem na wysokie koszty produkcji i fatalne recenzje. Kiedy wydawało się, że nikt już nie zdecyduje się na przekazanie twórcy fury gotówki na realizację kolejnego projektu, ktoś w studiu 20th Century Fox doszedł do wniosku, że skoro przyszła moda na „rimejki” i kinowe uniwersa, warto dać mu jeszcze jedną szansę

Akcja „Dnia Niepodległości: Odrodzenie”, podobnie jak w świecie rzeczywistym, przeskoczyła o dwadzieścia lat do przodu. Po odparciu inwazji obcych Ziemianie przejęli ich technologię. Ani na moment nie zapomniano jednak o zagrożeniu z kosmosu, dlatego przy pomocy nowo uzyskanej wiedzy ludzkość zabezpieczyła Układ Słoneczny. Lada moment ma dojść do obchodów uczczenia rocznicy i wszystko wydaje się być w porządku... oczywiście do momentu, w którym być przestaje. I już w tym momencie natrafiamy na pierwsze scenariuszowe wtopy. Dowódcy stawiający kolejne zasieki w Układzie Słonecznym i dobrze pamiętający wydarzenia sprzed dwudziestu lat nagle pozostają głusi na tak oczywiste sygnały nadchodzącej inwazji, że dostrzegłoby je małe dziecko. Jest to zapewne związane z tym, że twórcy postanowili wprowadzić szereg nowych postaci i dać widzowi odrobinę czasu na ich poznanie, w związku z czym akcja (w przeciwieństwie do pierwszej części) rozwija się niezwykle powolnie. Niestety, pomimo starań, widz nie jest w stanie ani dobrze poznać, ani polubić któregokolwiek z nowych bohaterów, a to co wyprawiają Jessie T. Usher i Maika Monroe nie wystarczyłoby nawet do roli Muchomorka w przedszkolnym przedstawieniu. Niestety bardzo widoczny jest brak Willa Smitha, którego twórcy uśmiercili poza ekranem - za to przywrócili do życia postać, która umarła w pierwszej części, więc bilans się zgadza. Pierwszy akt filmu nie jest stratą czasu jedynie dzięki temu, że możemy poznać skutki wydarzeń sprzed dwóch dekad. Dowiadujemy się nieco więcej o tym co się działo, i szczerze mówiąc, jest to znacznie ciekawsze niż następujące później wydarzenia – z chęcią zobaczyłbym film o walkach w Afryce.

Kiedy w końcu akcja się rozkręca i dochodzi do inwazji, pojawia się pierwsze wielkie rozczarowanie – po kilku efektownych scenach (niestety po widowiskowym początku najazdu możemy zapomnieć o równie imponujących wizualnie scenach), okazuje się, że ani przez moment nie przejmujemy się wydarzeniami na ekranie. Jedni bohaterowie giną, inni wpadają w tarapaty, ale nie wywołuje to u widza żadnej reakcji emocjonalnej. Pomiędzy salą kinową a obsadą brakuje jakiejkolwiek więzi, niezależnie, czy chodzi o nowych bohaterów, czy tych znanych sprzed dwudziestu lat. W dodatku, kiedy wydaje się, że natłok postaci i wątków jest już zbyt duży, Emmerich wprowadza kolejne, zupełnie niepotrzebne, jak chociażby ten z Juliusem Levinsonem i dzieciakami. Miało to być chyba odniesienie do pierwszej części, w której to „zwykli Amerykanie” obserwują skutki katastrofy i próbują sobie z nią poradzić, ale wypadło to fatalnie. Samych odniesień do „Dnia Niepodległości” jest znacznie więcej i fani zobaczą sporo scen składających hołd produkcji sprzed dwudziestu lat (powraca między innymi słynny jump scare), ale owe autocytowanie nie sprawia, że film staje się lepszy.

„Dzień Niepodległości: Odrodzenie” jest bowiem fatalny, zawodzi tu właściwie każdy element; ani przez moment nie czuć napięcia lub więzi z bohaterami, a kolejne zwroty fabularne wywołują jedynie śmiech politowania – to chyba pierwszy seans w czasie którego, pomimo muzyki (słabej) i efektów dźwiękowych w kluczowych momentach filmu, słyszałem z sali kinowej głośne plaśnięcia dłoni o czoło. Scenariusz jest tak dziurawy, że wszelkie kanały youtube'owe jeszcze latami będą miały z niego pociechę, kiedy tylko produkcja ta ukaże się na Blu-ray. Jedyną w miarę udaną rzeczą w filmie, jest kilka scen akcji, oddających skalę inwazji, ale i w tej materii można odczuwać niedosyt.

I chociaż uważam „Dzień Niepodległości: Odrodzenie” za jeden z najgłupszych filmów jakie widziałem przez ostatnie dwadzieścia lat, to muszę przyznać, że w kinie bawiłem się naprawdę dobrze – nabijanie się z kolejnych fabularnych idiotyzmów omawianej produkcji przypominało mi seanse filmów tak złych, że aż dobrych. Jeśli lubicie wraz ze znajomymi wypić piwko i pośmiać się przy „Sharknado”, „Dzień Niepodległości: Odrodzenie” jest produkcją idealną dla was – tylko, że tutaj twórcy mieli kilkukrotnie większy budżet. W każdym innym wypadku zdecydowanie odradzam wizytę w kinie – nie dajcie się skusić nostalgii. Gdyby w kilku miejscach autorzy tego „dzieła” nie traktowali się zbyt poważnie, można by ten film uznać za autoparodię i postawić obok innego dzieła sprzed dwudziestu lat o najeździe kosmitów - „Marsjanie Atakują”. Ale oni tak chyba na poważnie...

Jestem jednak przekonany, że film się zwróci – kilka kwestii w języku mandaryńskim i bohaterska chińska pilotka (która tak naprawdę jest jedynie nagrodą dla trzecioplanowej postaci męskiej) gwarantują, że w Chinach „Dzień Niepodległości: Odrodzenie” stanie się hitem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014