Przeprowadzka do
wielkiego miasta była wyzwaniem dla wszystkich. Oswojony chaos
Lichotki zastąpiony został zupełnie nową, obcą rzeczywistością,
gdzie dni Konradowi Romańczukowi wypełnia praca. Udające pokoje
ciasne klitki powoli, acz nieubłaganie zarastały kurzem, a
wątpliwości oraz żal zaczęły grozić zburzeniem kruchego
porozumienia pomiędzy człowiekiem a aniołem. Nowy dom wypełnia
smutek, żal oraz tęsknota zarówno za miejscem, jak i domownikami.
Pozbawione Lichotki Licho utraciło lwią część mocy, a co za tym
idzie, na głowę Romańczuka zaczęły sypać się rachunki, co
błyskawicznie pochłonęło domowy budżet. Nieobecność Krakersa
odznaczyła się drastyczną zmianą w menu, i tylko brak Panicza
został przywitany z ulgą. Choć „Siła niższa” niewątpliwie
jest pełną humoru i zbiegów okoliczności historią zdolną
zadowolić fanów „Dożywocia”, to przede wszystkim opowiada ona
o trudnym procesie definiowania siebie.
Pustka po znanych i w
większości lubianych bohaterach zostaje jednak szybko wypełniona,
głównie za sprawą Tura Brząszczyka, wielkiego gabarytem oraz
sercem wikinga ze skłonnością do rękodzieła oraz sporym
arsenałem rzyciowych (jak i życiowych) mądrości. Do dożywotników
dołączy również trio pracowitych Wermachtowców, jak również
Tsadkiel, anioł stróż pełną gębą, który w skutek niezbyt
przemyślanej umowy wprowadza się do Romańczuka na czas określony.
Pomimo tak wybuchowej mieszanki upchniętych pod jednym dachem
charakterów (zaskakująco mało wybuchowi w tym przypadku są
żołnierze Wehrmachtu, głównie zajmujący się graniem w karty na
strychu i alkoholizowaniem się z Turem), początek „Siły niższej”
zdaje się gdzieś tracić charakter znany z „Dożywocia”. Gubi
się przygodowy, optymistyczny ton oraz lekkość kolejnych stron, i
choć samych żartów nie brakuje, ustępują one coraz częstszym
konfliktom oraz kumulowaniu się wzajemnych pretensji. O ile w
przypadku Konrada i Licha zabieg ten służy pokazaniu zachodzącej w
nich przemiany, tak reszta domowników gdzieś się w tym wszystkim
rozmywa. Najlepiej widać to na przykładzie Rudolfa Valentino z
potomstwem (o którym czasem się wspomina, ale pełni ono raczej
funkcję żarłocznej dekoracji), jak i Tsadkiela, którego
wprowadzka zdawała się zwiastować spore kłopoty, podczas gdy
postać ta... zniknęła ze stron powieści na dłuższą chwilę,
przewijając się bez większego wpływu na wydarzenia raz na jakiś
czas.
Wszystko ulega zmianie
wraz z wkroczeniem na scenę Carmilli z psem oraz pewnym dodatkiem.
Wydarzenia błyskawicznie nabierają znanego z „Dożywocia”
tempa, a humor wręcz wylewa się ze stron książki. Budowane od
początku napięcie osiąga punkt kulminacyjny, a to co następuje
później, w pełni rekompensuje nieco ślimacze tempo początku. Nie
oznacza to jednak, że powieść zmienia się w zbiór żartów
przetykanych fabułą. Marta Kisiel z rozmysłem stawia przed
bohaterami kolejne wyzwania, przygotowując ich (oraz czytelników)
na płynący z historii morał. Chwila, gdy Konrad i Licho docierają
do punktu w którym stają się gotowi do zdefiniowania siebie na
nowo nie tylko przebija wszystko, co zostało zaserwowane przez
„Nomen omen” i „Dożywocie”, ale również skłania do
zastanowienia się nad własnymi wyborami.
Warsztatowi Marty Kisiel
nie można nic zarzucić. Znana z poprzednich książek wprawa w
zabawie słowem powraca z pełną mocą, oferując całą gamę
porównań, dwuznaczności oraz nawiązań, dzięki którym „Siłę
niższą” nie tyle się czyta, co pochłania. Jednak przystępność
języka nie oznacza jego prostoty. Pod całym tym humorem, autorka
przemyca interesujące przemyślenia na temat potrzeby bliskości,
odrzucenia oraz ucieczki przed światem, co nie tylko dobrze wpływa
na pogłębienie charakterów postaci, ale i ułatwi czytelnikom
identyfikację z bohaterami. Autorka na chwilę zmienia styl dopiero
pod koniec książki, wysyłając Konrada z Turem na konwent.
Spotkane tam cztery, dość charakterystyczne, postaci powinny szybko
skojarzyć się osobom regularnie bywającym na facebooku autorki,
ale dla reszty mogą okazać się nie pasującym do reszty książki,
hermetycznym żartem. Co nie zmienia faktu, że jest to bardzo
przyjemne mrugnięcie okiem skierowane do wiernych fanów.
Czy na „Siłę niższą”
warto było czekać aż sześć lat? Zdecydowanie tak. Książka
sprawia wrażenie dojrzalszej, przy czym nie traci tak
charakterystycznego stylu Marty Kisiel, który przyciąga do niej
coraz liczniejszą grupę czytelników. Choć kontynuacja przygód
Romańczuka z doczepką potrzebuje nieco czasu na osiągnięcie
oczekiwanego po poprzednich książkach tempa, to nikt nie powinien
czuć się rozczarowany. Chyba, że faktem, że „Siła niższa”
tak szybko się skończyła. To świetna książka tak na coraz
dłuższe, jesienne wieczory, jak i na każdą inną porę roku.
Pierwsza część podobała mi się bardziej.
OdpowiedzUsuńNa początku mamy nagromadzenie problemów które się potem cudownie rozwiązują. Pod koniec książka nabiera tempa
Na głowe bohatera walą się problemy,pracuje bez wytchnienia, zwala mu sie jego agentka w ciąży i do
tego słyszy,że jest egoista..no ,sorry..
Ale fajnie się czytało Twój tekst.dzięki.
Chomik
Kiedy powrót do prowadzenia bloga? ;)
OdpowiedzUsuńTeż bardzo się zastanawiam kiedy pan wróci do prowadzenia tego bloga. Bo to co pan robił było genialnie.
OdpowiedzUsuńKiedy powrót?
OdpowiedzUsuńNiezła Siła BLOGSPOT
OdpowiedzUsuńFajnie tutaj !
OdpowiedzUsuńTeż bardzo się zastanawiam kiedy pan wróci do prowadzenia tego bloga.
OdpowiedzUsuń