Cava miał "Króla kruków", Agu "Szklany Tron", ja natomiast zabrałem się za lekturę "Tancerzy Burzy". Pora na ostatnią recenzję z naszego uroborosowego triatlonu. Zwykle jak ognia unikam książek, filmów, gier czy seriali, które choć oparte na japońskiej kulturze, tworzone są przez zachodnich twórców. Jest ona na tyle nam obca, że próby przedstawienia jej szerszemu gronu nie wychodzą najlepiej. Albo traci się cały fascynujący pierwiastek tajemniczości i odrębności, albo tworzy kulturowy młotek, po ciosie którym odbiorca nie jest się w stanie pozbierać. Wyposażony więc w odpowiedni zestaw sceptycyzmu przystąpiłem do lektury i... szybko otworzyłem książkę na końcu, w miejscu, gdzie znajduje się słowniczek. Zalecam zresztą wszystkim czytelnikom rozpoczęcie lektury właśnie od niego, bo potem, kiedy akcja nabierze tempa, nie ma już czasu na wplatanie wyjaśnień w tekst, ani odrywanie się od niego tylko po to, żeby szukać definicji. Sam słowniczek (dwanaście...
Pomiędzy hejtem a fanbojstwem!