Gatunek FPS zmieniał się przez lata. Od „Wolfensteina 3D”, przez „Quake’a”, “Counter-Strike’a” aż po “Call of Duty” oraz “Battlefield”. Kierunek zmian nie przypadł mi do gustu, o czym zaraz napiszę więcej, więc rzadko sięgałem po tytuły z tej kategorii. Wyjątkami były dwie części „Call of Duty: Modern Warfare”, serie Halo i Killzone. „Wolfenstein: The New Order” przypomniał mi dlaczego od lat unikałem „strzelanek”. Kto jeszcze pamięta czasy, gdy zdrowie nie odnawiało się samo z siebie, a apteczek szukano z nadzieją? Gdy nie trzeba było gnać na złamanie karku, byle tylko dotrzeć do kolejnego punktu kontrolnego i nie utonąć pod falami respawnujących się przeciwników, a gracz mógł swobodnie szwendać się po mapie? Wasz skromny recenzent pamięta. „Wolfenstein: The New Order” przypomniał mi tamte czasy. Gracz w osobie Williama B.J. Blazkowicza ma za zadanie powstrzymać machinę wojenną Trzeciej Rzeszy. Wkraczamy do akcji, gdy siły aliantów przeprowadzają desperacki ata...
Pomiędzy hejtem a fanbojstwem!