Przejdź do głównej zawartości

Zwierzoduchy i kilof. Zwierzoduchy [recenzja]


Nie jest łatwo napisać dobrą książkę dla młodego czytelnika. Autorzy czasami wychodzą z założenia, że niepełnoletni są czytelnikami drugiej kategorii, zbyt głupimi na odkrycie kalki. Dlatego powstają jednakowe opowieści o wybrańcu ratującym świat przed straszliwym Złym, w ostatniej chwili przechylającym szalę zwycięstwa na stronę tęczowej krainy kucyków. Aby stworzyć wciągającą opowieść, potrzeba czegoś więcej, niż tylko utartego schematu. Potrzeba pomysłu i talentu.

Postawmy sprawę jasno. Młody czytelnik jest wymagający. Spróbujcie wygłosić do nastolatka dłuższy monolog, wychwalając piękno budzącej się do życia w majowy poranek przyrody. Założę się, że błyskawicznie znajdą coś lepszego do roboty. Sam bym tak zrobił, a już od jakiegoś czasu nie mam –nastu lat. Nastolatek wyczuje, że ktoś próbuje zrobić go w konia, serwując po raz pięćdziesiąty to samo danie. Ileż można wcinać potrawkę z ratowania świata, herosa, mało istotnych postaci drugoplanowych i towarzysza, który najpierw zdradzi, ale później odkupi winy?

Będąc młodszym stażem czytelnikiem, wasz skromny recenzent zaczytywał się w przygodach Conana oraz Vanyela Ashkevrona (trylogia Ostatni Mag Heroldów, pierwszy tom „Sługa magii” był jedną z moich pierwszych książek fantasy. Mag, fechmistrz i homoseksualista w jednej osobie, to się nazywa wprowadzenie do gatunku!), by za chwilę dołączyć do Rolanda w jego poszukiwaniach Człowieka w Czerni, a na koniec sięgnąć po „Władcę Pierścieni”. Owszem, przez lata gust zdążył się zmienić, ale pozostała słabość do wciągających fabuł, niezależnie od gatunku czy grupy docelowej.

Dlatego też od czasu do czasu zdarza mi się sięgnąć po literaturę zaliczaną do młodzieżowej. Niestety, dość często jestem odrzucany od danej książki przez prezentowaną w niej okrutnie płytką historię i papierowych bohaterów, których jedynym zadaniem jest twierdzenie, że czegoś nie da się zrobić i gapienie się ze zdumieniem na małoletniego herosa, dokonującego niemożliwego. Nie muszę dodawać, że to głupie marnowanie zarówno potencjału, jak i czasu czytelnika.

Dlatego, gdy przeczytałem informację o połączeniu sił przez znanych autorów książek dla młodszych  - Garth Nix, Maggie Stiefvater, Brandon Mull i Shannon Hale, z zainteresowaniem zacząłem szukać informacji na ten temat. Czwórka pisarzy postanowiła stworzyć projekt składający się z siedmiu części. Każdy dostanie do napisania daną część. Siedem książek, cztery różne style i to ma się złożyć w spójną całość? Na temat tego ostatniego ciężko wyrokować po lekturze zaledwie pierwszego tomu.

Książkę otwierającą cykl, zatytułowaną po prostu „Zwierzoduchy” dostałem od Wydawnictwa Wilga, więc postanowiłem skorzystać z okazji i przeczytać jeszcze przed zapowiedzianą w poprzednim tekście recenzją „Po drugiej stronie cienia”. Otworzyłem książkę i… skończyłem ją trzy godziny później. Owszem, jest krótka (dwieście pięćdziesiąt cztery strony to nie jest oszałamiający wynik), ale to nie dlatego przeczytałem ją za jednym posiedzeniem. Sprawiła to interesująca koncepcja tytułowych zwierzoduchów.

Ciekawostka: wszystkie ważne elementy występują w ilości czterech (tyle samo, ilu autorów). Mamy cztery kontynenty, z których wywodzi się czwórka bohaterów i cztery Wielkie Bestie, które niegdyś walczyły po stronie dobra podczas wojny z mrocznym, piątym kontynentem.

Wracając do sedna, Brandon Mull, bo to on jest odpowiedzialny za tę część, otrzymał chyba najbardziej niewdzięczne zadanie - zainteresować odbiorcę. Musiał roztoczyć przed czytelnikiem obraz świata na tyle ciekawego, by ten chciał zostać i przeczytać kolejny tom. Autorowi udała się ta sztuka, choć w gruncie rzeczy większość konstrukcji jest powtórzeniem standardowych elementów powieści młodzieżowej. Mamy podział na tych dobrych i złych (choć tylko pozornie, co się chwali. Przecież każdy jest bohaterem własnej opowieści), wybrańców, przepowiednię i nastolatków mających uratować świat. Dlaczego zatem nie ciskam gromów, jak to już zdarzało się w przeszłości? Spieszę z wyjaśnieniami. Nie robię tego, drodzy czytelnicy, ponieważ Brandon Mull sprzedał schemat w naprawdę dobrej oprawie.

Czym właściwie są zwierzoduchy? Na przestrzeni lat, w gatunku pojawiały się różnego rodzaju zwierzęcy towarzysze. Były dajmony, pokemony, chowańce oraz zwierzaki w Narni i Hogwarcie. Zawsze miały jakąś rolę do spełnienia, ale ich wyjątkowość zależała od potrzeby chwili. Czasem nawet ich obecność była dla świata i historii najważniejsza, jak to ma miejsce w przypadku pierwszych dwóch opowieści. Czwórka autorów sięgnęła po najlepsze wzorce i tak powstały zwierzoduchy. Gdy dzieci osiągają dorosłość, zostają poddane rytuałowi mającemu na celu sprawdzenie, czy są w stanie przywołać swego rodzaju chowańca. Każdy ma tylko jedną szansę i tylko jednego zwierzoducha, więc jeśli ten zostanie zabity, jest to nieodwracalne.

Właśnie ten element, stopniowe budowanie więzi z przywołanym stworzeniem był motorem napędowy mojego zainteresowania książką. Skojarzenia z animowaną wersją pokemonów narzuciły się same. Pomijając element złapania ich wszystkich, kładziono tam nacisk na budowanie więzi między stworkiem a trenerem, a większość pierwszego tomu serii właśnie na tym polega. „Zwierzoduchy” nie traktują czytelnika jak idiotę. Świat przedstawiony nie jest czarno-biały, a bohaterowie ciut bardziej skomplikowani niż początkowo zakładałem. Pasterz, córka generała, niesforna dziewczyna z plemienia dotkniętego suszą oraz sierota-ulicznik, każdy obarczony własnymi problemami i kompleksami. To drugi element, który mnie przekonał do tej książki - konstrukcja bohaterów przebija niejedną znaną z „dorosłej” fantastyki.

Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. W Internecie znajduje się towarzysząca książkom (liczba mnoga, bo za granicą wydane zostały już trzy tomy, a czwarty znajduje się tuż za rogiem), darmowa gra przeglądarkowa. Odkryłem ją podczas szukania informacji na temat serii i postanowiłem spróbować. Gra kierowana jest do młodego użytkownika, co nie powinno dziwić. Bardzo podobała mi się grafika i animacje – proste a zarazem bardzo przyjemne dla oka. Po kreacji postaci, gracz otrzymuje możliwość wyboru zwierzoducha i wykonywania razem z nim serii misji, zazwyczaj polegających na pokonaniu kilku przeciwników podczas przechodzenia z punktu A do B. Dodatkowo, mamy możliwość zajmowania się naszym chowańcem (coś w stylu tamagotchi) oraz brania udziału w biegach z przeszkodami. Na uznanie zasługuje jednak sposób zdobywania dodatkowych gadżetów . W odróżnieniu od większości tego typu gier, robimy to nie za pomocą prawdziwych pieniędzy, a… dodając kod z kolejnego tomu serii! Fakt, że każdy można dodać tylko raz sprawił, że poczułem sympatię do całego projektu – nie ma tutaj tak popularnego wśród innych gier free too play modelu wyciągającego z gracza kasę.

Całość zasługuje na pochwałę. Szykuje się solidna pozycja dla czytelników w dowolnym wieku. Kończąc mój przydługi wywód, oceniam pierwszy tom na 7+/10. Dlaczego nie wyżej? „Zwierzoduchy” są trochę zbyt krótkie, a spora część pomysłu to nadal standardowa walka wybrańców ze złem. Ponadto, zostawiam pole do popisu autorom kolejnych części. Pierwszy tom rozbudził we mnie ciekawość i zamierzam sięgnąć po kontynuację. Obym mógł podwyższyć wystawioną ocenę. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014