Przejdź do głównej zawartości

Sniper Elite 3 [recenzja]



W takim gustownym, drewnianym pudełku skrywa się edycja kolekcjonerska gry.

Zaminowałem wąskie przejście prowadzące na półkę skalną. Podciągam się wyżej, przy okazji odkrywając, że włażący wszędzie piasek ma jedną zaletę - nie ślizgam się na nierównej powierzchni. Wstrzymuję oddech, uważnie stawiając każdy krok podkradam się do zaczajonego przede mną Niemca. Wpatrzony przed siebie nie ma pojęcia, że zagrożenie znajduje się tuż za nim - dziwne, biorąc pod uwagę, że kilka minut temu widział, jak spory fragment czaszki jego kolegi oddzielił się od reszty. Strzał oddałem w czasie, kiedy akurat rzęził stojący obok silnik. Jak widać w Afrika Korps wprowadzono nową dyrektywę wojenną i żołnierze ufają teraz uszom, nie oczom. Jak cię nie usłyszy, to cię nie zobaczy. W to mi graj. Jeszcze tylko dwa kroki... I skręcam kark szkopa. Lokuję się pomiędzy workami z piaskiem. Obserwuję znajdujący się przede mną teren, ustalając ścieżki patrolowe wartowników - kiedy raz już takiego zapamiętam, to wyczuję jego obecność i zza skały - w międzyczasie odmierzając częstotliwość, z jaką nad oazą przelatują samoloty. Co trzydzieści cztery sekundy, odpowiednie natężenie dźwięku, mogące zagłuszyć mój strzał będzie trwało około trzech sekund. Chyba nie zdążę oddać więcej niż jeden strzał, muszę więc dokładnie obmyślić kolejność eliminowania celów. Tylko jak ja się tutaj w ogóle znalazłem?

Moja przygoda w Afryce rozpoczęła się w twierdzy Tobruk w 1942 roku. Ledwie zdążyłem się zabrać za czyszczenie broni, a fryce przypuścili atak. Cóż, w czasie drogi na miejsce trochę się zasiedziałem i musiałem sprawdzić wyuczone ruchy w nowych dla mnie okolicznościach przyrody. Szybko rozprostowałem mięśnie, a na kilku szkopach wyregulowałem celownik. Kiedy chcę, oczami wyobraźni mogę zobaczyć, jak po strzałach z mojej broni wyborowej rozpękają im czaszki, łamią się szczęki, wybuchają jądra... Ekhm, nie są to jednak widoki które można długo tolerować, jeśli ma się w planach w ciągu kilku najbliższych misji oddać setki strzałów, dlatego zwykle starałem się trzymać moją wyobraźnię na wodzy. Ponieważ w czasie podróży miałem nieco czasu na czytanie, postanowiłem nadrobić braki w zakresie wiedzy o silnikach mechanicznych (specjalizacja: jak najlepiej je zniszczyć) i podobnie jak rozpadające się czaszki, widok wybuchających silników także przestał stanowić dla mojej wyobraźni problem. 

Niewiele osób wie, że chociaż jako strzelec wyborowy najskuteczniej posługuję się moim karabinem (w Afryce używałem zabójczej piątki składającej się z M1 Garand, Carcano, Lee-Enfield MK. III, Mosin-Nagant i mojego ulubionego Gewehra 43), to przez większość czasu podstawową bronią był Welrod, jedyny pistolet z tłumikiem jakiego mogłem użyć wśród niegościnnych piasków, wśród których przyszło mi walczyć. Nie zawsze dało się zamaskować huk karabinowego wystrzału, a wtedy wytłumiony i precyzyjny na krótkim dystansie pistolet okazywał się niezastąpiony. Byłem zaskoczony jak wiele czasu przyszło mi spędzić w ukryciu; na pewno ułatwiła mi to niezbyt wysoka inteligencja Włochów i Niemców. Muszę jednak przyznać, że działając w sposób niezauważony nie tylko zwiększałem szanse na przeżycie, ale też mogłem liczyć na większą liczbę odznaczeń i satysfakcję. 

Muszę przyznać, że Afryka potrafi oczarować nawet w trakcie trwania wojennej zawieruchy. Zupełnie inaczej niż w europejskich miastach w których zdarzyło mi się już bywać, przy użyciu lunety mogę tutaj dojrzeć wroga na drugim końcu wyznaczonego dla misji pola działania i odstrzelić mu głowę. Zdecydowanie podoba mi się tak rzadka zabudowa i czystsze powietrze! Żałuję jedynie, że w Afryce podstawowym budulcem jest jakieś tajemnicze, niezniszczalne tworzywo, a stworzone przy jego użyciu budynki, konstrukcje i przedmioty połączone są najmocniejszą zaprawą świata. Być może tutejsi inżynierowie są z siebie dumni, mnie natomiast utrudnili pracę, a także odebrali odrobinę zabawy. Byle łachmyta z Afrika Korps, który kucnie za drewnianym ogrodzeniem staje się dla mnie – dopóki nie wychyli durnego łba zza osłony – celem chronionym przez coś równie skutecznego jak betonowy bunkier pod Berlinem. Wiele razy chciałem też precyzyjnym strzałem strącić na niemiaszków kilka obiektów ciężkich niczym wymowa germanów, niestety wtedy do akcji wkraczała ta niesamowita zaprawa o której wspomniałem wcześniej... Udało mi się akcji podobnych do opisanych wyżej dokonać tylko dwa razy, kiedy w sztabie zalecili mi skorzystanie z takiej właśnie możliwości i dokładnie zaznaczyli który spaw będę mógł zestrzelić Widocznie naziści zapomnieli użyć wynalazku autochtonów.
 
Ciężko przychodzi mi opowiadać o sobie samym. Nie tylko przez wrodzoną skromność, ale także dlatego, że właściwie niewiele ciekawego można o mnie powiedzieć. Właściwie to uważam się za strasznego nudziarza. Nazywam się Karl Fairburne. Chyba podobam się dziewczynom, bo kilka pielęgniarek prosiło mnie o wspólną fotografię. Cóż, nie mnie oceniać. Kiedy przebywałem wśród Polaków w Tobruku, usłyszałem coś na temat swojego głosu, bodajże „masz taki głos, że jak mówisz, to babom jaja i brody rosną”. Ponieważ ich znajomość angielskiego była porównywalna z moją polskiego, to nigdy do końca nie zrozumiałem o co chodziło w tym zdaniu – chociaż chyba nie było komplementem, bo strasznie się wtedy śmiali.

Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem odpraw, a przynajmniej takich, w których brałem udział w Afryce. Zawsze wolałem obejrzeć film pokazujący mi miejsce działania, dowiedzieć się czegoś o lokacji, poznać przeciwników, dzięki czemu mógłbym wychwycić przydatne dla mnie szczegóły, których przecież nie zauważy zwykły sztabowy gryzipiórek: widocznie w sztabie nie starczyło im środków na tego typu materiały... Dobrze chociaż, że dostawałem porządną mapę terenu działań z zaznaczonymi celami. Mogłem zaplanować pierwsze kroki i dostosować uzbrojenie. Żeby trochę powiększyć swój skromny żołd zakładałem się przed każdym zadaniem z chłopakami ze sztabu o kilka prostych rzeczy. Wynajdywałem najlepsze dla strzelca wyborowego miejsca, prywatne listy żołnierzy Osi, a także podbierałem im karty, bądź też wyszukiwałem wyjątkowo dobrze schowane ofiary. W trakcie wykonywania misji oczywiście nie wszystko szło zgodnie z planem, często więc musiałem podejmować się zadań dodatkowych – niszczyć reflektory o których wcześniej nie było mowy, unieszkodliwiać radiotelegrafistę i tak dalej. Dzięki tym wszystkim zabiegom nie tylko się wzbogaciłem, ale także stałem się lepszym żołnierzem. Zyskiwałem stopnie, nowe uzbrojenie i szacunek ludzi pustyni, a przy tym urozmaicałem podejmowane działania, dzięki czemu w moje poczynania nie wkradała się monotonia. Bardzo szybko okazało się, że zapomniałem o mobilizujących nas hasłach z plakatów, a do dalszego działania motywuje mnie jedynie dyscyplina żołnierza i chęć odstrzelenia jeszcze kilku nazistowskich łbów.
 
W Ameryce niektórzy cywile starali się nam wmówić, że walczący po stronie Osi żołnierze, to ludzie tacy sami jak my. Nie mogę się z tym do końca zgodzić, na pewno nie po tym, co zobaczyłem w Afryce. Byłem świadkiem naprawdę dziwnych scen. Trafiony przeze mnie w głowę żołnierz podniósł ręce i stał nieruchomo w tej pozycji przez całą moją misję, nie zważając już na nic. Widocznie nie było to niczym nowym, ponieważ koledzy nie zwracali na niego uwagi. Innym razem zastrzeliłem po cichu jednego z dwóch obsadzających działo Niemców – jego towarzysz nic nie zauważył, za to w najlepsze ładował działo dalej i chował się tuż przed wystrzałem, nie zważając na to, że nie tylko nie ma osoby odpowiedzialnej za strzelanie, ale też brakuje wystrzału. Przestało mnie to dziwić w momencie, w którym zauważyłem, że wysoki rangą oficer zablokował się na zwykłej drabinie – czego wymagać od szeregowców, jeśli dowodzi nimi taka kadra oficerska. O, a jeden szwab mi najzwyczajniej w świecie... zniknął! Kiedy podniosłem jego zwłoki i chciałem je przenieść w miejsce w którym nie będą rzucać się w oczy, te stały się niewidzialne! Po jakimś czasie przestałem już zwracać uwagę na tego typu cuda, Niemcy i Włosi zdecydowanie nie są tacy sami jak my.

W sztabie uznali, że przydałby mi się spotter – drugi żołnierz, który oznaczałby cele i pomagał w ich likwidacji – mogłem go wybrać spośród znajomych lub dostać kogoś przydzielonego przez „górę”. Jako samotnik nie byłem tym jednak zainteresowany, chociaż wiem, że wielu innych strzelców wyborowych wielce sobie takie rozwiązanie chwali. Ponadto w rzadkich chwilach spokoju pomiędzy misjami mogłem spróbować sił z innymi snajperami. Szczególnie przypadła mi do gustu zabawa w trakcie której moja drużyna znajdowała się w jednej oazie, przeciwna w drugiej i jeśli chcieliśmy wygrać, musieliśmy wyeliminować innych strzelców przy użyciu broni dystansowej, jak na strzelców wyborowych przystało. Miałem jednak zadanie do wykonania, więc nie poświęciłem wiele czasu tym zabawom – nie sądzę jednak, żeby nie znudziły się one po kilku tygodniach.


Grafiki tego typu można znaleźć w albumie wchodzącym w skład wersji kolekcjonerskiej.
       

Jak więc znalazłem się w tym miejscu? Zjeździłem północną Afrykę wzdłuż i wszerz, poszukując najpierw planów, a później lokalizacji opracowywanej przez Niemców wunderwaffe - czołgu, który rozmiarami nie będzie wiele ustępował morskiemu pancernikowi. Teraz leżę ukryty przed wejściem do tajnej fabryki, w której ten potwór jest produkowany – mam nadzieję, że zdążyłem i maszyna nie jest jeszcze w pełni sprawna. Niezależnie od finału przygody, cieszę się, że dane mi było wykazać się umiejętnościami w trakcie afrykańskiej kampanii. Spędziłem ten czas znacznie intensywniej i ciekawiej niż w trakcie misji w Europie, nie da się też ukryć, że jest tu znacznie ładniej. Wiem, że na wojnie to nie widoki się liczą, jednak kiedy szarobure ruiny zastąpią piaskowe wydmy, oazy i wzgórza, to człowiek ma więcej energii do działania – muszę przyznać, że miałem wrażenie, że nawet w czasie największej zadymy ruszałem się znacznie żwawiej niż w trakcie poprzedniej kampanii. Zapewne oceniłbym ten czas jeszcze lepiej, gdyby nie niezniszczalne otoczenie i dziwne zachowania moich przeciwników – mam nadzieję, że w trakcie kolejnych misji trafię w miejsce, w którym tego typu dziwów nie będzie. Chętnie zresztą wybiegam myślami w przyszłość, ciekaw jak tego typu konflikt będzie wyglądał za dziesięć-dwadzieścia lat. Tymczasem wybaczcie, ale czeka już na mnie wunderwaffe do zniszczenia!

Ocena: 7-/10

PS Jeśli komuś nie odpowiada taka forma recenzji, większość wrażeń opisanych już w sposób tradycyjny znajdzie w mojej zapowiedzi.

Recenzja ukazała się także na portalu kawerna.pl 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014