Vladimir Wolff dał
się poznać jako bardzo dobry autor książek z gatunku thrillera
wojennego. Dlatego gdy tylko usłyszałem o tym, że próbuje sił przy
sensacji z mocnymi akcentami szpiegowskimi, postanowiłem sprawdzić
jak radzi sobie na tym gruncie. Czy ta zmiana wyszła powieści na
dobre? Czy może raczej Wolff powinien zostać przy sprawdzonej
tematyce?
Napięcia na linii
Warszawa-Moskwa to obecnie szara rzeczywistość, ale jeśli dodać
do tego zabójstwo polskiego dyplomaty w stolicy Rosji, to otrzymamy
mieszankę wybuchową. Cała sytuacja komplikuje się jeszcze
bardziej, gdy do Polski przylatuje przyrodni brat zamordowanego,
amerykański komandos, Matt Pulaski. Jeśli, drodzy czytelnicy,
waszym oczom w tym momencie rysuje się postać w stylu Jasona
Bourne’a albo innego Franka Martina (grany przez Stathama bohater
„Transportera”), to trafiliście w dziesiątkę. Pulaski to
idealny przykład postaci w stylu Gary’ego Stu (męskiego
odpowiednika Mary Sue). Perfekcyjnie wyszkolona, bezwzględna maszyna
do zabijania, której umiejętności na polu walki, jak i pewna
niepokorność przyprawia przełożonych o furię. Jakby tego było
mało, łączy fakty niczym Sherlock Holmes oraz świetnie gotuje.
Czy wspominałem już jaki jest przystojny?
Perfekcyjność głównego
bohatera potrafi irytować, ale jednocześnie pozwala autorowi
tworzyć nasycone akcją opisy starć Matta z zazwyczaj
przeważającymi siłami wroga. Wolff świetnie radzi sobie z takimi
scenami. Nieważne, czy przedstawia mordobicie, strzelaninę albo
pościg, narracja trzyma w napięciu. Dochodzi do tego interesująco
opisany świat rosyjskiej mafii oraz skomplikowana intryga,
prowadząca aż do jednej z legend PRL-u. Te trzy elementy to mocne
strony „Tropiciela”, ale mimo to podczas lektury nie mogłem
opędzić się od wrażenia, że autor wziął na siebie więcej niż
był w stanie zmieścić w jednej książce.
„Tropiciel” wydaje
się być złożonym z luźno powiązanych ze sobą scen. Podczas
lektury można odnieść wrażenie, że autor miał skrupulatnie
rozpisane najważniejsze momenty, ale nie do końca wiedział jak je
ze sobą połączyć. Do tej pory nie jestem pewien w jaki sposób
Matt rozgryzł tajemnicę śmierci Kostrzewy, jakim cudem podejrzenie
uwikłania amerykańskiego komandosa w kilka zabójstw na terenie
Rosji nie wywołało międzynarodowej zawieruchy, a po wydarzeniach z
końca książki Pulaski może ot tak wrócić do domu. Dochodzi do
tego popełniający głupie błędy zabójca na zlecenie oraz agentka
spisana na straty bez wyraźnego powodu i zaczyna nam się rysować
obraz zbytnio ściśniętej fabuły, która spokojnie wystarczyłaby
na dwie książki.
Szkoda, że podjęto
decyzję o wtłoczeniu „Tropiciela” w zaledwie trzysta
siedemnaście stron. Morderstwo polskiego dyplomaty w stolicy
Rosji, samotny człowiek próbujący rozwikłać zagadkę i
jednocześnie uniknąć cyngli mafii - to wszystko już samo w sobie jest materiałem na
porządną powieść. Dopchnięcie wspomnianej wcześniej legendy
PRL-u sprawia, że czytelnik odczuwa niedosyt. Traktująca o tym,
druga połowa „Tropiciela” pochłonęła mnie do tego stopnia, że
kompletnie zapomniałem o Kostrzewie i wypadzie Pulaskiego do Rosji.
Tym bardziej żałuję, że ograniczając się do jednej, zbyt krótkiej książki, autor nie miał okazji w pełni rozwinąć skrzydeł.
Lektura „Tropiciela”
przypomina bieg z interwałami. Dobrze napisane, intensywne fragmenty
przeplatają się z wolniejszymi, czasem sprawiającymi wrażenie
wymuszonych tylko po to, by pchnąć bohaterów w nowe miejsce, gdzie
akcja znowu wskoczy na obroty. Pomimo tego, książka dotyka
ciekawych tematów i może skłonić do zagłębienia się w historię
legend PRL-u na własną rękę, co już samo w sobie jest dużym
plusem. Dlatego też wystawiam powieści Wladimira Wolffa następującą
ocenę:
7-/10
Komentarze
Prześlij komentarz
Prosimy o podpisywanie się w komentarzach. Anonimowe komentarze będą likwidowane ;)