Przejdź do głównej zawartości

Czarne światła: Łzy Mai, czyli kilofem w syntetyka



Rok 2037, jak i kilka poprzednich, nie należał do najlepszych chwil w historii ludzkości. Cyborgizacja, sztuczne zwiększanie możliwości ludzkiego mózgu oraz nieodłączna pogoń za zyskiem doprowadziła do krwawej rebelii podczas której protagonista, porucznik Jared Quinn, zostaje ciężko ranny w starciu ze zhakowanymi robotami. Oto autorka „Szamanki od umarlaków” i „Demona luster” bierze się za bary z cyberpunkiem.

Nie wiem dlaczego, ale podczas lektury książek Martyny Raduchowskiej nie mogę opędzić się od skojarzeń z innymi tekstami kultury. Przy jej pierwszych dwóch dziełach był to serial "Zaklinacz Dusz", a przy „Czarnych światłach” na myśl przychodzi mi „Almost human” oraz gra wideo "Deus Ex: Human Revolution". Czytelnicy śledzą fabułę z punktu widzenia wracającego na służbę policjanta, który w jednej chwili stracił niemal wszystko. W przekonaniu naszego protagonisty, za całe zło które go spotkało odpowiada technologia - czuje do niej mieszankę strachu i nienawiści, choć nie przeszkadza mu to korzystać z różnego rodzaju wszczepów, którymi został obdarzony na siłę. Hipokryzja? Na pewno.

Początkowo byłem sceptycznie nastawiony do głównego bohatera. Całe szczęście, autorka szybko udowodniła, że zbieżność jej świata z serialowym jest przypadkowa. Porucznik Jared Quinn to zdradzony i wypełniony nienawiścią człowiek, którego życie posypało się w dniu w którym prawie umarł, ale w przeciwieństwie do Johna Kennexa, nie potrafi się z tym pogodzić. Nie otrzymał też partnera-androida. Zamiast najeżonej zabawnymi sytuacjami książki o dwóch zgoła odmiennych gliniarzach, czytelnicy otrzymują dystopijną opowieść o społecznym rozwarstwieniu i systemie sprawującym nadzór nad każdym elementem życia. Bo jak inaczej nazwać monitoring w czasie rzeczywistym, identyfikujący osobę po czymś tak błahym, jak pot na palcu. Problem pojawia się, gdy na terenie miasta dochodzi do serii morderstw, a sprawca nie tylko jest w stanie pozostawać niewidocznym dla systemu, ale wręcz potrafi go wyłączyć.

„Czarne światła: Łzy Mai” zadaje kilka ciekawych pytań. Czym jest człowieczeństwo? W którym momencie zaciera się granica pomiędzy człowiekiem a robotem? Co się stanie, jeśli ludzkość stworzy syntetyki tak idealne, że wtopią się w tłum? Nie da się ukryć, że pytania te są stare jak cyberpunk. Towarzyszą twórcom od ukucia tego terminu w roku 1980 - od „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach”, przez „Ghost in the Shell” aż po czasy obecne. Ciężko oczekiwać, by udzielane tutaj odpowiedzi zmieniały postrzeganie gatunku. Mimo to, Martyna Raduchowska wprowadziła do utartego równania nową zmienną, reinforsynę. Jest to cudowny lek, mający tyle zalet, co skutków ubocznych, a przyjmowany przez długi czas uzależnia. Pozwala on jednak ludziom wykształcić umiejętności parapsychiczne, natomiast w przypadku androidów skutek jest dość zaskakujący. Otóż za sprawą wytworzonego w laboratorium leku robot może doświadczyć uczuć. Jak można się spodziewać, zarówno żywi jak i syntetyczni odbiorcy leku nie są zachwyceni ani jego ceną, ani restrykcyjną dystrybucją.
Na plus zasługuje konstrukcja głównego bohatera i... Właściwie tylko jego. Jared Quinn jest przez niemal całą książkę centralną postacią powieści i autorka nie daje zabłysnąć nikomu poza nim. Jego oczami czytelnik odkrywa większość mechanizmów rządzących miastem oraz stosunkami między ludźmi, syntetykami a banitami wypędzonymi za mur po rebelii sprzed trzech lat. To on ściga seryjnego mordercę oraz zmaga się z demonami przeszłości. Pozostałe postaci (poza tytułową Maią) pojawiają się i odchodzą w miarę potrzeb. Jako czytelnik chciałbym lepiej poznać dzieci Jareda (twierdzi, że są dla niego najważniejsze, a w powieści niemal w ogóle ich nie ma), przeniesioną z wydziału narkotykowego partnerkę, czy też zajmującą się psychologią siostrę. Owszem, czytelnik dowiaduje się trochę o dwóch ostatnich postaciach, ale nie zaspokoiło to mojej ciekawości. Zamiast powoli budować postać porucznika Quinna w oparciu o jego życie prywatne, autorka skupiła się na palącej chęci zemsty i pogoni za Maią. W opowieści o człowieczeństwie, główny bohater ma go zaskakująco mało. Może właśnie dlatego będący retrospekcją fragment, w którym Quinn zaprasza Maię na uroczysty pogrzeb kotki, wydał mi się tak dobry? Autorka za jednym zamachem ukazuje więź między człowiekiem a maszyną oraz serwuje najlepszy dialog w książce. Upraszam o więcej tego typu scen w kontynuacji.

Podczas lektury jedno nie dawało mi spokoju. Czy w świecie przedstawionym nie istnieje żadne inne miasto poza New Horizon? Ponieważ nie jestem w stanie przypomnieć sobie wzmianki o innym ośrodku cywilizacji. Wygląda to tak, jakby poza murami oddzielającymi domy praworządnych mieszkańców od wygnańców nie istniało nic innego. Dlaczego skazani na banicję rebelianci nie mogli zwyczajnie wyruszyć na poszukiwania innych miast? Może nie otoczonych murem? Dlaczego tkwią w zgliszczach, przekradając się do New Horizon i dokonując przypadkowych aktów wandalizmu? Czy sprawia to ich uzależnienie od reinforsyny? W przyszłości chętnie przeczytałbym więcej o świecie poza New Horizon.

Moje przytoczone wyżej wątpliwości przybrały na sile, gdy autorka zabrała czytelnika na wycieczkę za mur. Ukazana tam postapokaliptyczna rzeczywistość dodaje książce głębi i zupełnie zmienia jej atmosferę. Zrujnowane tereny stanowią przykre świadectwo wydarzeń sprzed trzech lat, a pozbawieni podstawowych zasobów ludzie starają się przeżyć. Część uzależnionych od reinforsyny zdołała wykształcić nadnaturalne moce, inni skupili się w gangach walczących o dominację, podczas gdy reszta postradała zmysły. Tempo akcji oraz klimat sprawiły, że ostatnie strony książki pochłaniałem bez chwili przerwy i żałowałem, że tak szybko się skończyły.

Pierwszy tom "Czarnych świateł" miał przed sobą trudne zadanie. Musiał udowodnić, że autorka poradzi sobie w gatunku bardziej dla twórcy wymagającym od opowieści o pechowym medium. Czy odniosła sukces? Moim zdaniem tak, chociaż liczę na to, że zdobyte przez Martynę Raduchowską doświadczenie zaprocentuje w drugim tomie. Fabuła jest stosunkowo nierówna, postaci aż proszą się o rozwinięcie, a zagadkę morderstwa rozwiązałem już przy pierwszym opisie (co nie zdarza się często), ale atmosfera stałej inwigilacji oraz nieustający konflikt człowieka z maszyną nadrabiają te braki. Po świetnym finale powieści zdaję sobie jednak sprawę, że "Łzy Mai" to tak naprawdę zaledwie wstęp do właściwiej historii, a całość skrystalizuje się dopiero w kolejnym tomie. Czy w takim razie warto po nią sięgnąć? Zdecydowanie tak, ponieważ pomimo pewnych braków, lektura wciąga i gwarantuje czytelnikowi wiele rozrywki. Martyna Raduchowska udowadnia, że nie można zaszufladkować jej jako autorki urban fantasy i choć tu i ówdzie zdarza się potknięcie, będę czekał na kolejną okazję zanurkowania w ulice miasta New Horizon.

 Brawo! Został tylko montaż. Tak, wiem to ta najtrudniejsza część ;)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014