Przejdź do głównej zawartości

Skalp [recenzja], czyli naród trzeciego świata w samym sercu Ameryki

Jason Aaron ma ostatnio w naszym kraju świetną passę. W krótkim odstępie czasu na rynku pojawiły się jego „Bękarty z Południa”, „X-Men: Rozłam” (w WKKM), „Wolverine i X-Men”, „Gwiezdne Wojny”, a lada moment także „Thor: God of Thunder”. Każda z wymienionych pozycji jest godna polecenia, jednak moim zdecydowanym faworytem wśród komiksów sygnowanych nazwiskiem Aarona jest „Skalp”.



„Skalp” przenosi nas do miejsca, które polskiemu czytelnikowi jest zapewne obce – do współczesnego rezerwatu Indian. Choć fikcyjny, widać, że Aaron poznał temat dogłębnie i ukazuje nam problemy tego środowiska w sposób niezwykle realistyczny. Bieda, najwyższy w kraju wskaźnik alkoholizmu, gangsterskie porachunki, przemoc oraz kwitnący hazard – wszystko to rysuje obraz, który wódz Czerwony Kruk opisał jako „naród trzeciego świata w samym sercu Ameryki”. Jest to też idealne tło dla opowiedzenia kryminalnej historii. Wraz kolejnymi zeszytami poznajemy zarówno wydarzenia z lat 70. (Aaron inspirował się prawdziwymi zdarzeniami z tego okresu), jak i współczesne. Zarówno sposobem narracji jak i klimatem przypomina mi to znakomity serial HBO: „True Detective”. Skojarzeń z telewizyjnymi dramatami jest tutaj zresztą więcej; o ile w „Bękartach z Południa” wyraźnie czułem wpływ Quentina Tarantino, „Skalp” przywodzi mi na myśl inną produkcję: „Synów Anarchii”. Tutaj także mamy do czynienia ze współczesną Ameryką pokazującą nam brudne oblicze: wojny gangów, produkcja narkotyków, korupcja, bezradność, konflikt z FBI. Aaron, podobnie jak Kurt Sutter w serialu, porusza także kwestię dziedzictwa – nieustanną walkę pomiędzy chęcią ucieczki od tradycji i historii, a próbą zmiany zastanego stanu rzeczy.

Większość akcji ukazano z perspektywy Dashiela Złego Konia. Główny bohater jest młodym, wkurwionym facetem, którym bezustannie targają wewnętrzne konflikty. Z jednej strony okazuje pogardę matce, z drugiej widać, że pragnie jej zaimponować. Nie szanuje plemiennych rytuałów, ale na swój sposób jest dumny z pochodzenia. W podobny sposób odnosi się do prawa czy byłej dziewczyny – żeby wpadł w furię nie potrzeba mu przeciwnika, wystarczą same targające nim wewnętrzne sprzeczności. W ich okiełznaniu na pewno nie pomaga także wyznaczone mu zadanie. Dashiel nie potrafi się odnaleźć i miota się po rezerwacie Prairie Rose niczym wściekły pies. Tak też traktują go wszyscy wokół, próbując wykorzystać jego nieokiełznaną furię. Aaron w niezwykle umiejętny sposób przedstawia nam wszystkich bohaterów dramatu – nikogo nie można tu ocenić jednoznacznie, ciężko odróżnić kto jest bohaterem, a kto złoczyńcą. Każdy kto nie znajduje się na szczycie łańcucha pokarmowego, jest jedynie narzędziem, a na wyrwanie się z piekła jakim jest Prairie Rose nie ma nadziei. Ta bezradność bohaterów uderza w czytelnika od samego początku, a możliwość obserwowania w jaki sposób kolejne osoby sobie z nią (nie)radzą, jest niesamowita.

Ton opowieści tworzony jest nie tylko przez znakomite, żywe dialogi, ale także ilustracje. Rysunki R.M. Guery są niewyraźne, miejscami chaotyczne, trudno doszukać się w nich piękna. Wszystko tu jest brzydkie, nawet świeżo otwarte kasyno wydaje się nam miejscem obrzydliwym. Kolory, za które odpowiadają Lee Loughridge i Giulia Brusco, są wyblakłe i brudne. Wszystkie elementy tej brutalnej opowieści tworzą znakomitą synergię – rzadko kiedy spotyka się dzieło kilku artystów, którego każda warstwa tak dobrze ze sobą współgra. Tłumacz Krzysztof Uliszewski stanął na wysokości zadania i nie próbował złagodzić języka. Dialogi zachowały brutalny, rwany rytm oryginału i w wyniku przekładu nie straciły na jakości, za co należą się ogromne brawa! Szkoda jednak, że w polskim wydaniu nie otrzymaliśmy żadnych dodatków.

Aaron nie stosuje wobec czytelników taryfy ulgowej. Jego opowieść jest brudna, brutalna, pełna niesprawiedliwości i ludzkiej krzywdy, a sposób w jaki przedstawił jej głównych bohaterów znamionuje klasę światową. Wybranie na miejsce akcji lokacji tak oryginalnej, jak rezerwat Indian sprawia, że nawet zastosowane tu pewne fabularne klisze nie rzucają się w oczy. Kontrast pomiędzy wizją USA jaką ma czytelnik, a tym co zaprezentowano nam w „Skalpie” dodaje tej historii dodatkową warstwę. To jeden z najlepszych komiksów jakie ukazały się w ostatnim czasie na naszym rynku i pozycja, którą każdy fan powieści graficznych powinien mieć na półce.


PS Nie czytajcie blurba, pozbawi was frajdy ze zwrotu fabuły, który następuje pod koniec pierwszego zeszytu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014