Przejdź do głównej zawartości

Na księżyc i z powrotem - To the Moon [recenzja]


Nie jestem fanem gier indie. Zawsze wolałem duże produkcje, przy których jeśli nie spędzę kilkunastu/kilkudziesięciu godzin, to przynajmniej zapewnią mi efektowną wizualnie i intensywną zabawę na kilka godzin. Nie zgadzam się też z tezą, że gry tego typu wprowadzą do nieco skostniałej już branży powiew świeżości swoimi niekonwencjonalnymi rozwiązaniami i że są w stanie przynieść tworzącej/wydającej je firmie sukces finansowy. Stąd też spore było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Techland na start swojej nowej serii wydawniczej (Dobra Gra) wybrał coś właśnie z tego gatunku. Zaciekawiony sięgnąłem po "To the Moon" i powiem wam, że chyba nie miałem racji co do indie...

Grę stworzono na bazie znanego głównie z japońskich erpegów na przenośne konsole RPG Maker XP, także wszyscy, którzy mieli wcześniej do czynienia z tego typu produkcjami poczują się jak w domu. Użycie takiego, a nie innego silnika sprawia oczywiście, że grafika może się niektórym wydać wręcz szkaradna, jednak każdemu, kto miał w życiu okazję grać chociażby na gameboyu przypomni wiele wspaniałych chwil. Dzięki takiemu zabiegowi masa graficznych wodotrysków nie odciąga też uwagi gracza od tego, co w "To the Moon" najważniejsze - opowiadanej historii oraz muzyki.  


 No właśnie, historia... Opowieść jaką zaserwował nam twórca gry (Kan Gao) sprawia, że szybko zapominamy o warstwie wizualnej. Ciekawie jest już od samego początku. Dr. Eva Rosalene i Dr. Neil Watts, dwójka pracowników Sigmund Corp. - korporacji, która przy pomocy nowoczesnej technologii "podmienia" umierającym ludziom wspomnienia na takie, jakie chcieliby widzieć w ostatnich chwilach swojego życia, przybywa do domu umierającego Johna Wylesa. John, któremu zostało już niewiele czasu, zażyczył sobie, aby w przeszłości jaką będzie pamiętał, polecieć na księżyc. To co początkowo wydaje się Ewie i Wattsowi kolejnym banalnym zadaniem, wraz z cofaniem się coraz dalej we wspomnienia Johna przeradza się w ciąg zdarzeń, które zmienią ich sposób postrzegania świata i sprawią, że zaczną się zastanawiać nad tym, czym się właściwie zajmują i czy aby na pewno sprawiają, że ich klienci u kresu swych dni stają się szczęśliwsi niż są...
Żeby zbyt wiele nie spoilerować - jest to gra o miłości. Tylko o miłości i aż o miłości, bo chociaż jest to temat, w którym zapewne wszystko co odkrywcze dawno już zostało powiedziane, to jednak oglądanie tego w kolejnych produkcjach wciąż potrafi poruszyć. Nie ma też tutaj przerostu formy nad treścią, która moim zdaniem charakteryzuje chociażby Atlas Chmur*. Prostymi środkami opowiedziano historię o prostych, ale pięknych rzeczach, unikając banału. Co wrażliwsi zapewne uronię jedną lub dwie łzy.

Jak wygląda sama rozgrywka? Przez większość czasu chodzimy po niewielkich planszach i odnajdujemy kolejne "kotwice" wspomnień, dzięki którym możemy się cofnąć coraz dalej w pamięć Johna. "Kotwicami" może być tutaj wiele rzeczy - czasem jest to dialog, innym razem pluszowy dziobak, a kiedy indziej jeden ze sterowanych przez nas doktorów musi dokonać ingerencji w świat - na przykład zjeść z Johnem kilka słoików marynowanych oliwek (naprawdę, nie wiem skąd u twórcy taka nienawiść do tak cudownego jedzenia, ja tam bardzo je lubię ;P). Przed przejściem do dalszych (a raczej wcześniejszych) wspomnień czekają na nas jeszcze małe logiczne zagadki, jednak - o ile nie próbuje się ich wykonać idealnie - nie są one specjalnie wymagające. Nawet ja nie miałem z nimi problemu!
Gameplay, podobnie jak grafika, jest jedynie tłem. Znacznie ważniejszą rolę od nich odgrywa tutaj muzyka, zresztą główny motyw muzyczny wpleciony jest w fabułę. Piękny, oszczędny w formie, a jednocześnie wyrażający tak wiele główny utwór, kilka dobrze podkreślających wydarzenia kompozycji - za to należą się twórcy ogromne brawa. Cieszy fakt, że do wydania z Dobrej Gry dołączony został soundtrack. Sam z przyjemnością słuchałem go jeszcze długo po tym, jak odszedłem od monitora (no dobra, od monitora nie odszedłem, bo grałem jeszcze w Hirołsy, ale wiecie o co mi chodzi :P). Skoro już jestem przy dodatkach - wydanie pudełkowe jest schludne i estetyczne, fajnym pomysłem jest umieszczenie na okładce tagów charakteryzujących grę. Od gry która kosztuje 20 złotych nie wymagam nic więcej i nie mam żadnych zastrzeżeń co do sposobu wydania.

Dzięki "To the Moon" przeżyłem fascynującą podróż we wspomnienia umierającego człowieka, miałem przy tym okazję prześledzić nie tylko jego życie i zastanowić się nad pewnymi sprawami, dla których na co dzień zwykle nie znajduje się czasu - zostałem wciągnięty i oczarowany bardziej, niż przy wielu dużych tytułach z ostatnich lat, przez produkcję tak skromną i cieszę się, że odbyłem tę podróż na księżyc. W pełni polecam! A teraz sam ze znacznie większą uwagą zacznę się przyglądać produkcjom indie.

Ocena 10 / 10


* wersję filmową, znam jedynie tę. Przed wyjściem do kina losowaliśmy z Agu kto czyta wcześniej książkę, a kto nie, żeby potem porównać wrażenia. Agu czytała, ja nie. Agu się podobało, ja byłem rozczarowany. Obejrzałem później drugi raz na DVD i po tej powtórce oceniam film znacznie lepiej, ale po książkę odechciało mi się sięgać...


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Techland.

Komentarze

  1. Piękna gra, nie ma na nią słów. Płakałem jak dziecko...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się w komentarzach. Anonimowe komentarze będą likwidowane ;)

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014