Przejdź do głównej zawartości

[FUNtastyczna kanapa] Czy wspominałam już, że jestem dziwna? Rozmowa z Martą Kisiel.


Witamy w drugiej odsłonie cyklu FUNtastyczna kanapa - tym razem zasiadła na niej Marta Kisiel! Będzie o najbliższych (i najdalszych) planach literackich, najnowszej powieści Marty, enczantowaniu czesta dla dikeja depeesa i odkrywaniu fabuły jako ważnej części składowej tekstu literackiego zwanego książką. Zapraszamy do lektury.


FUNtastyka: OK, miejmy to już za sobą. Kiedy „Dożywocie 2”?

Marta Kisiel: O matko sadzonko, żebym to ja wiedziała… Niełatwa sprawa z tym „Dożywociem”. Pomysły są, nawet tytuł się już znalazł, co w moim przypadku zakrawa na cud, bo wymyślać tytułów nienawidzę serdecznie. Ale ciągle wyskakuje coś innego, co wpycha się na początek kolejki. Najpierw miałam popełnić „Nomen omen” w ramach rozgrzewki właśnie przed drugim „Dożywociem”, a tu niespodziewanie pojawiły się dwa zupełnie inne pomysły, którym na dodatek ochoczo przyklasnął wydawca. Więc póki co plan jest taki, że za to nieszczęsne „Dożywocie 2” biorę się jesienią przyszłego roku. Pytanie tylko, jak długo ów plan utrzyma się przy życiu…

FUNtastyka:  Chyba strasznie chcesz nam powiedzieć, jaki to tytuł, skoro sama o nim wspominasz!

Marta Kisiel: Wspominam, bo po dziś dzień jestem pod wrażeniem i nie mogę się otrząsnąć. Tytuł zazwyczaj wyduszam z siebie przemocą, zgrzytając przy tym uzębieniem, a tu proszę, sam przypełznął. Ale póki co zachowam go dla siebie. Nie znoszę zdradzać zawczasu jakichkolwiek szczegółów…

FUNtastyka:  Minęło trochę czasu od Twojej ostatniej publikacji. Wiemy, że wysyłałaś książkę do kilku wydawnictw. Nie czułaś się znów jak debiutantka?

Marta Kisiel: Owszem, ale wcale nie dlatego, że rozsyłałam książkę. Przez dwa lata nie pisałam w ogóle, nie miałam do tego ani warunków, ani czasu, ani głowy. Ale cały czas myślałam, knułam, kombinowałam, czytałam. Niby z pisaniem jest jak z jazdą na rowerze, nigdy się tego nie zapomina. Nie zmienia to jednak faktu, że po tak długiej przerwie musiałam się, że tak powiem, rozpisać. Rozruszać. Jak w końcu siadłam do klawiatury, z gotową książką we łbie, to przez pierwsze dwa tygodnie chciałam tylko wyć z frustracji. Albo wyrywać klawisze. Albo rzucić całe to pisanie w cholerę i zająć prasowaniem dziecięcych gaci. Na szczęście we właściwym momencie odpowiednie trybiki we wspomnianym łbie wskoczyły z powrotem na swoje miejsce i przypomniałam sobie, jak to się robi, i wzięłam ostro do roboty. „Dożywocie” pisałam łącznie dwa lata, z doskoku, „Nomen omen” powstawało cięgiem przez cztery miesiące, więc pod tym względem też odkrywałam nowe terytorium.

FUNtastyka:  Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się na zmianę wydawcy? Czy jest coś, co Twoim zdaniem wyróżnia Uroborosa spośród konkurencji?

Marta Kisiel: Na obydwa te pytania jest jedna odpowiedź. Chemia. Z poprzednim wydawcą tej chemii brakowało, a ja z zawodowego doświadczenia wiem, że tak się pracować na dłuższą metę po prostu nie da, nie ma sensu. Nikomu się wtedy tak na dobrą sprawę nie chce angażować. Z Uroborosem chemia była za to już od pierwszego maila. Wiecie, jak to jest. Przypadkiem spotykacie na swojej drodze zupełnie obcego człowieka i po paru zdaniach już czujecie, czy się dogadacie, czy nie, czy nadajecie na tych samych falach, czy rozmijacie się o kilka częstotliwości. Tu na dzień dobry wpadłam na fantastycznego redaktora kreatywnego, czyli Piotra Kucharskiego, który dosłownie o północy wysyłał mi maila, że nie mógł się oderwać, właśnie skończył czytać i on tę moją książkę bierze. Przesympatyczny, niesamowicie zaangażowany w swoją pracę facet, a co najważniejsze, bardzo otwarty na dialog z autorem. Prawdziwy, dwustronny, partnerski dialog. Nawet równie leniwy autor jak ja aż rwie się do pracy, kiedy wie, że taki wydawca przebiera niecierpliwie nogami w oczekiwaniu na następny tekst. Czegoś takiego dotychczas bardzo mi brakowało, a przynajmniej jako autorowi, bo jako tłumacz zdążyłam się na podobnych ludzi natknąć i wiem, jak bardzo mi odpowiada takie środowisko pracy. A potem do zespołu Uroborosa doszedł jeszcze mistrz Fejsa, władca Farmy, czyli Tomek Stawecki, moje prywatne guru marketingu, padło jeszcze parę tajemniczych nazwisk, z którymi też będę mieć przy okazji do czynienia, i poczułam, jak otwierają się nade mną wrota niebios.

FUNtastyka:  Mówisz o sobie, że jesteś nieśmiała… natomiast zarówno twój fanpage , jak i prywatny profil na Facebooku tętnią życiem. Skąd taka rozbieżność?

Marta Kisiel: Znaczy, pytacie, dlaczego autor książek, choć z natury nieśmiały, bez trudu otwiera się za pośrednictwem medium, w którym się nie mówi, tylko pisze, tak? Ja jestem mól książkowy i odludek, mogłabym w ogóle nie wychodzić z domu. Serio-serio. W bezpośrednim kontakcie często się wycofuję, dopóki nie poczuję gruntu pod nogami, nie ogarnę tego, co się wokół mnie dzieje. Wtedy odruchowo milknę na amen i żadna siła nie wydusi ze mnie ani jednego słowa. Ale czasem reaguję wprost przeciwnie, wpadam w przerażający słowotok. Sama nie wiem, co gorsze. Przy kontakcie pośrednim jest mi znacznie łatwiej, bo po prostu wolę się uzewnętrzniać za pomocą słowa pisanego niż mówionego. To chyba moja naturalna forma przekazu. No i, póki co, jedyna forma bardziej bezpośredniego kontaktu z czytelnikami.

FUNtastyka:  W twojej najnowszej książce – „Nomen omen” – mnóstwo jest zabawnych dialogów związanych z „World of Warcraft”. Skąd znasz te wszystkie fachowe terminy i slang?

Marta Kisiel: A tam, od razu fachowe… Paru aliansom się w życiu tyłek przetrzepało, co tu kryć. Mój osobisty małżonek z równie osobistym szwagrem grali w WoW od początku istnienia tej gry, więc mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji też wciągnęli. Najpierw zwykłe questowanie, potem zaczęły się pierwsze dungeony, pokręcone achievementy, battlegroundy, zwłaszcza Wintergrasp, na którym potrafiłam spędzić cały dzień, waląc w alianse z armaty, no i wreszcie wielogodzinne raidy. I granie, i pisanie musiałam sobie odpuścić, kiedy pojawiła się szanowna potomkini, ale teraz pomalutku sobie do tej rozrywki wracam. Z tym że nie do świata WoW, który mi po ostatnich dwóch dodatkach już tak nie leży, raczej do „Rifta” i „Guild Wars 2”. Ale do WoW mam wielki sentyment, zwłaszcza do tych niezliczonych pokręconych, polsko-prawie-że-angielskich dialogów, które przywołałam w „Nomen omen”. To trochę jak z romantycznymi wtrętami panicza Szczęsnego. Kto wie, o co kaman z enczantowaniem czesta dla dikeja depeesa, ten się uśmieje. A kto nie wie, ten też się uśmieje, ale już z zupełnie innych powodów.

FUNtastyka:  Skoro jesteśmy już przy „Nomen omen”, to może powiesz nam, jak to jest odkryć fabułę i jej zastosowania? I to już w drugiej książce!

Marta Kisiel: Koszmar! Bez fabuły jest zdecydowanie prościej! Sama sobie wlazłam na ambicję i teraz mam za swoje, siedzę i się głowię, co tu zrobić, żeby z książki na książkę było co najmniej równie ciekawie. W przypadku „Nomen omen” fabuła wyszła mi zresztą tak przypadkiem, wypełzła sama ze stosu przeróżnych notatek i miałam cholernego pietra, kiedy pisałam kolejne rozdziały. Czy to ma ręce i nogi, czy wciąga, czy są dłużyzny, czy nie za mało zakrętów i supełków, a może przeciwnie, za dużo? Tysiąc pytań i wątpliwości na każdy akapit. No, ale skoro powiedziało się A, to teraz trzeba będzie powiedzieć też i Ą.

FUNtastyka:  „Mickiewicz: Pogromca upiorów” i parodia „50 twarzy Greya” to twoje najbliższe plany literackie – przyznaj się, zazdrościsz niektórym autorom, że są „polską odpowiedzią na..."! ;) Skąd takie właśnie pomysły?

Marta Kisiel: Za Greya winę ponosi pewien książkowy bloger, Zacofany w Lekturze, który mnie bezczelnie sprowokował w prywatnej rozmowie i przypadkiem kopnął moją wenę w niewłaściwym miejscu. (fragment rozmowy opublikowany na fanpage Kisiel z Kłułika - przyp. red.) A ja już tak mam, że jak poczuję tego kopniaka, to nabieram rozpędu. W tym przypadku na domiar złego zaprezentowałam ten pomysł szerszemu gronu na moim fanpage’u, prowokując u paru osób ciężki atak absurdu. Z komentarza na komentarz mój wewnętrzny pierdolec kwiczał ze szczęścia coraz bardziej, do absurdu dołączyły konkrety i niespodziewanie wynikła mi z tego książka. Z kolei na pomysł z Mickiewiczem wpadłam samodzielnie podczas pisania pewnych scen „Nomen omen”. Na początku sama się z tego śmiałam, ale potem doszłam do wniosku, że to naprawdę da się zrobić. I to z głową! Zarys fabuły, pomysł na całość już mam, czeka mnie jeszcze mnóstwo czytania, bo chcę tę książkę mocno osadzić i w biografii Mickiewicza, i w twórczości, i w realiach społeczno-geograficznych, że tak powiem. Odświeżam sobie wiedzę ze studiów, tu i ówdzie ją poszerzam. Z Greyem pod tym względem jest na szczęście łatwiej, a tak zwanego lol contentu w oryginale też nie brakuje.

FUNtastyka:  Jak wygląda zbieranie materiałów do zombie porn paranormal romance?

Marta Kisiel: Nie wiem, czy nie przypłacę tego researchu resztkami zdrowia psychicznego i godności osobistej… Zombie to pestka, ale paranormal romance wykańcza mnie umysłowo nawet bez tego nieszczęsnego porn. Znaczy, romanse jako takie już mnie wykańczają, nawet komedii romantycznych nie oglądam, bo zwyczajnie nie trawię wszelkiej maści love krowe byk. A jak jeszcze dodać do tego amerykańskich nastolatków, anioły albo teksty w stylu „może i jest psychopatą/mordercą/uosobieniem wszelkiego zła, ale najważniejsze, że mnie kocha!”, to niczym Mały Wódz Wielki Niepokój – a to ja przepraszam… Sam pierwiastek porn to przy tym wszystkim mały pikuś. Zwłaszcza że po iluś tam tego rodzaju przeczytanych tekstach po pierwszych akapitach można dostrzec nie tyle schemat, co całą sztancę. Bardzo, ale to bardzo nudną, jeśli czyta się ją na poważnie…

FUNtastyka:  Czy ta książka ma być jedynie parodią znanych tytułów, czy też dziełem samodzielnym? Ciekawą lekturą także dla osób, które swojego przy „Zmierzchu”, „50 twarzach Greya” i tym podobnych hitach nie odbębniła, wie tylko, że sparklingujące wampiry są śmieszne, a świętego Barnabę należy wzywać regularnie?

Marta Kisiel: Ma być dziełem samodzielnym z elementami parodii. „Zmierzchu” nie czytałam, kojarzę mniej więcej, w czym rzecz, bo się poświęciłam i obejrzałam film, a sparklingujące wampiry i tak mnie bawią, bo po prostu są śmieszne i już. No, taki Blade też jest, przynajmniej dla mnie, ale to insza inszość. Staram się nie popadać w humor dla wybrańców, na zasadzie „załapiesz, w czym rzecz, jeśli w trzeci czwartek nieparzystego miesiąca staniesz na rozstaju dróg i spoglądając na północny wschód ponad lewym ramieniem, przeczytasz siódmą, czterdziestą czwartą i sto trzydziestą pierwszą stronę ósmego wydania »Trędowatej«, omijając spółgłoski zwarto-wybuchowe i co drugą samogłoskę nosową – wtedy to jest naprawdę śmieszne!” Coś albo jest śmieszne w danym kontekście, albo nie. A moje zadanie polega na umiejętnym stworzeniu właśnie tego kontekstu. W tym cały sęk. Tak było na przykład ze Szczęsnym – często gęsto sypał cytatami, ale z czego i kiedy, tego pewnie część czytelników nie potrafiła powiedzieć, a mimo to ich bawił. To samo chcę zrobić i teraz. Myślę, że to sprawdzona metoda.

FUNtastyka:  Marcin Mortka pisze bajki, Kuba Ćwiek też planuje jakąś popełnić. Jesteś młodą mamą – czy nie myślałaś czasami, żeby pójść w ślady kolegów i stworzyć coś dla dzieci?

Marta Kisiel: Pisanie dla dzieci nie jest wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać. Nie wystarczy uprościć język, składnię i tak dalej. Potrzeba wciągającej przygody, zajmującej fabuły, bo ten czytelnik nie wybacza żadnych niedostatków w tej kwestii. Jak się nudzi, to nie czyta dalej i już. Nie da się go omamić pięknym opisem, ciekawą wizją czy humorystycznym słowotokiem, choćby nie wiem jak urokliwym. Owszem, mam pewien pomysł na powieść dla młodszego odbiorcy, póki co uważam jednak, że na pisanie dla dzieci jestem jeszcze za cienka w uszach. Za to wspomniany Marcin Mortka moim osobistym zdaniem pod tym względem wymiata, więc póki co on będzie pisał, a ja będę czytała, oficjalnie twierdząc, że to dla potomkini, rzecz jasna.

FUNtastyka:  Zwracasz w ogóle uwagę na przypisywane przez czytelników i recenzentów gatunkowe łatki? Ograniczają cię w jakiś sposób w trakcie pisania? Wiesz, że napisałaś urban fantasy? ;)

Marta Kisiel: Serio? Zastrzelcie mnie, ale pojęcia nie mam, czym tak naprawdę to urban fantasy jest. Kojarzy mi się z miastem, nic ponadto, ale chyba nie wystarczy umiejscowić akcji w mieście, żeby to było urban fantasy pełną gębą, nie? (Nie - dop. red.) Prędzej zdefiniuję powieść gotycką. Osobiście zatrzymałam się na podstawowym trójpodziale, czyli fantasy, SF i horror, a co dalej, to już nie wiem. I szczególnie mi ten brak wiedzy nie przeszkadza w życiu. Własne teksty definiuję zawsze jako humorystyczne z wątkiem fantastycznym i to mi w zupełności wystarczy. Skoro ktoś bardziej w temacie uważa, że to urban fantasy czy coś zupełnie innego, to proszę bardzo, ja mu nie wróg i się nie wtrącam. Jednemu czytelnikowi ta łatka pomoże sięgnąć po moją książkę, kogoś innego być może od niej odstraszy, a pewnie znajdzie się też paru osobników mojego pokroju, kompletnie niezorientowanych w temacie, których skusi okładka, blurb, przeczytany na chybił trafił fragment, opinia znajomych czy recenzja.

FUNtastyka:  Pisałaś kiedyś recenzje dla „Fahrenheita”. Czy potrafiłabyś teraz, jako aktywna autorka, pisać recenzje książek innych polskich autorów?

Marta Kisiel: Pewnie, że tak. Bierze się książkę, czyta, potem myśli o tym, co się przeczytało, wyciąga wnioski i przelewa je na papier. Teoretycznie nic prostszego, nie? Zresztą do tej pory zdarza mi się pisać krótsze polecanki, również książek polskich autorów. (na przykład tutaj o Tappim - dop. red.) Unikam jednak starannie książek z mojego poletka, w klimatach podobnych do tych, które mi chodzą po głowie, żeby się przypadkiem nie zainspirować. Albo nie dobić, że innym to tak świetnie wychodzi, a ja tu z takim nie wiadomo czym wyskakuję… Do tej pory nie przeczytałam na przykład „Szamanki od umarlaków”, tak na wszelki wypadek, chociaż z Martyną Raduchowską znamy się i przyjaźnimy od lat.

FUNtastyka:  Pisarze zwykle ego mają nieco powyżej średniej, tymczasem twojemu mężowi podobno nie podobało się „Dożywocie” – były ciche dni? Konsultujesz z nim swoje teksty, kiedy masz problem z jakimś fragmentem? W końcu zawodowo zajmuje się tłumaczeniem i redakcją.

Marta Kisiel: Nie podobało to mało powiedziane, on go nawet do końca nie przeczytał! Wymiękł przed ostatnim opowiadaniem, nindża jedna! Ale nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem, bo w kwestii doboru lektur bardzo rzadko się zgadzamy. Jedno się śmieje, drugie ziewa, jedno się wciąga, drugie wkurza i tak dalej, i tak dalej. Golding kontra Pratchett, chyba tak można by to streścić. O ile druga beta stanowi ucieleśnienie mojego idealnego czytelnika, o tyle mój mąż zdecydowanie nie należy do osób, do których przemawia humor w stylu „Dożywocia”. Cichych dni nie było, przyjęłam to na klatę, a na szczęście mam na co. Tym bardziej mnie zaskoczył, kiedy stwierdził, że „Nomen omen” bardzo mu się podoba. Jak się roześmiał w głos w trakcie lektury, to w pierwszej chwili nie rozumiałam, co słyszę! Natomiast konsultacji podczas pisania nie uprawiam. Z nikim. Jak już wspominałam, organicznie nie znoszę zdradzać czegokolwiek przedwcześnie, nawet moim betom, w tym szanownemu małżonkowi. „Masz już pomysł?” – „Mam.” – „A jaki?” – „Zobaczysz.” – „A kiedy?” – „Jak napiszę.” Tak to zwykle wygląda. On się niecierpliwi, a ja zamykam na cztery spusty we własnym świecie i robię swoje. Mogę mu pokazać już gotowy rozdział, żeby sprawdzić na żywym organizmie, czy tekst wciąga, czy nie, choć trudno to nazwać konsultacją sensu stricto. Na pewno nie omawiam z nim poszczególnych scen, nawet jeśli napotykam jakieś problemy. W tej kwestii jestem bardzo skryta. Za to pod koniec chętnie słucham, co ma do powiedzenia, na przykład w kwestii proporcji, prowadzenia fabuły czy dawkowania napięcia, bo tu jeszcze sporo nauki przede mną. Przetrawiam to, co mi powie, raz, drugi, trzeci, a potem zwykle zaczynam dłubać w tekście. W tym przypadku bardzo sobie cenię te różnice, które nas dzielą w kwestiach literackich. Nadająca dokładnie na tych samych falach beta to skarb, ale beta będąca dokładnym przeciwstawieństwem autora i zawodowo parająca się grzebaniem w cudzych tekstach – chyba jeszcze większy.

FUNtastyka: Wiemy, że namiętnie grasz w gry planszowe, a ostatnio kilku naszych rodzimych autorów doczekało się tego typu gier w wykreowanych przez siebie światach. Chciałabyś kiedyś pomóc w stworzeniu gry na podstawie Twojej prozy? Rzuć kostką K6, jeśli wypadnie 1, zombie odpada ręka przy grze wstępnej...

Marta Kisiel: Proszę mnie nie kopać w wenę, no! Bo potem wszyscy się zastanawiają, skąd ja biorę te durne pomysły… Zresztą co za pytanie, no pewnie, że tak! Planszówki regularnie, każdego tygodnia pochłaniają mi cztery wieczory, domowa kolekcja pomału się rozprzestrzenia z półki na półkę, poza tym razem z małżonkiem wciągamy w tę pasję kolejnych znajomych. Na potomkinię też się czaimy, już ma własne pół półki. Póki co nie stworzyłam jednak żadnego świata, który mógłby posłużyć za podstawę takiej gry. A na dodatek zdecydowanie wolę planszówki typu euro, nie ameritrash, ten zaś mechanizm o wiele trudniej powiązać z tekstami takimi jak moje. Ale może kiedyś ktoś wpadnie na jakiś ciekawy pomysł, kto wie. Raczej bym nie odmówiła błogosławieństwa. No, takiemu Stefanowi Feldowi na pewno nie!

FUNtastyka:  A gry komputerowe/wideo poza wspomnianymi wcześniej MMORPG? Coraz więcej zawodowych pisarzy zajmuje się tworzeniem fabuł i dialogów do tego typu produkcji.

Marta Kisiel: Mnie to na szczęście nie grozi. Jeśli chodzi o gry komputerowe, to trudno mnie nazwać pasjonatką. Owszem, parę tytułów zaliczyłam, ale rzadko trafia się coś, co mnie naprawdę zainteresuje, więc nie gram zbyt wiele i nieszczególnie się orientuję w temacie. W zasadzie poza dwoma, góra trzema MMORPG, pierwszym „Crysisem” i serią „Myst” inne gry mogłyby dla mnie nie istnieć. No, może jeszcze zostawiłabym „Simsy”, bo jako istota wychowana na klockach Lego uwielbiam budować domki. I topić Simsy w basenie, żeby zrobić sobie w ogródku przydomowy cmentarzyk nawiedzany przez duchy… Czy wspominałam już, że jestem dziwna?

FUNtastyka:  Piszesz w bardzo charakterystycznym stylu, pełno w twoich tekstach żartów, zabawnej gry słownej. W „Nomen omen” znajdziemy też poważniejsze fragmenty, w których, musimy to przyznać, wypadłaś bardzo dobrze. Możemy się kiedyś spodziewać Marty Kisiel na poważnie?

Marta Kisiel: Myślę, że tak. Jest taki jeden pomysł, który dojrzewa we mnie od ładnych paru lat, bodajże już siedmiu. I nawet wydał owoce w postaci bardzo szczegółowego konspektu całości i gotowego, napisanego prologu, ale wciąż czuję, że to nie do końca to, o co mi chodzi. Trudny tekst, łatwo w nim popaść w patos, który nie porusza, tylko irytuje, a to jest coś, czego serdecznie nie znoszę, nie trawię i nie akceptuję. Zwłaszcza we własnym tekście. Ale szanse, że ta powieść powstanie, są spore, bo mi tu małżonek razem z moją drugą betą regularnie wiercą o to dziurę w brzuchu. Pamiętają, gadziny…

FUNtastyka:  Strasznie się boisz tego patosu! Możesz nam uchylić chociaż rąbka tajemnicy, czego ma dotyczyć ta książka?

 © Fabryka Słów
Marta Kisiel: Tego, co kłuliczki kochają najbardziej, czyli romantyzmu. Ale nie tego w stylu „Litwo, ojczyzno moja” i na kolana przed wieszczem, uczniacy, tylko tak zwanego czarnego romantyzmu, o którym się w szkole na lekcjach polskiego nie mówi. Na studiach zresztą też nie, a szkoda, bo to bardzo, bardzo smakowity kąsek. Bez czarnego romantyzmu, bez tak zwanej frenezji romantycznej pewnie nie byłoby współczesnego horroru, ani literackiego, ani filmowego. A wbrew pozorom takich wątków można znaleźć u naszych romantyków całe mrowie, tylko trzeba wiedzieć, gdzie i czego szukać. Chciałabym kiedyś tę pasję po swojemu przetworzyć. Póki co pomału sobie dojrzewam, rozgryzam obmyślaną historię i szukam do niej właściwego klucza. Za łatwo coś takiego spieprzyć, żebym się rzucała jak łysy na grzebień, byle tylko napisać.

FUNtastyka:  Czy ten wspomniany wcześniej styl nie jest czasem twoją zasłoną dymną? Ukrywasz się za mnóstwem żartów, żeby nie pokazać w książkach siebie w większym stopniu?

Marta Kisiel: Ależ ja właśnie w ten sposób bezwstydnie się obnażam! Ekshibicjonistycznie wręcz! Taką już mam naturę. Jestem wiecznie marudzącą pesymistką, która uwielbia się śmiać. Z natury trzymam do wszystkiego i wszystkich dystans, przynajmniej z początku, póki się nie oswoję, a to pozwala mi w spokoju wyłowić z otoczenia rozmaite absurdy, zabawne sytuacje, ludzkie cechy, podchwycić to i owo i zachomikować pod deklem. A jak już wszystko przetrawię po swojemu, to siadam do pisania. I w tym przetrawieniu niby to zwykłej rzeczywistości, połączeniu jednego z drugim jestem cała ja. W ogóle w całej literaturze są moim zdaniem dwie przestrzenie intymne w każdym tego słowa znaczeniu, intymne i dla autora, i dla czytelnika, każdego z osobna – erotyka i humor właśnie. Dana scena jednego człowieka podnieci, drugiego zniesmaczy. Jeden się będzie zaśmiewał z dowcipu, inny tylko wzruszy nad nim ramionami. Pisząc teksty jego zdaniem erotyczne albo humorystyczne, każdy twórca obnaża się chyba najbardziej, pokazuje, co jego kręci albo śmieszy.

FUNtastyka:  A ty planujesz  tekst łączący humor i erotykę!

Marta Kisiel: Ekshibicjonizm jak w mordę jeża strzelił, co nie? Niby takie nic, no bo przecież z seksu śmiać się najłatwiej, zwłaszcza nieudanego czy tradycyjnego inaczej, ale trzeba to zrobić tak, żeby być śmiesznym, nie popadając przy tym w śmieszność. A to już jest wyższa szkoła jazdy. Na monocyklu. Po polu minowym…

FUNtastyka:  Czy przy okazji premiery „Nomen omen” czytelnicy będą Cię mogli zobaczyć na jakimś spotkaniu autorskim? Rzadko pokazujesz się publicznie w roli autorki…

Marta Kisiel: Pokazałam się dosłownie raz, w 2011 roku, kiedy odbierałam Złotą Zakładkę na targach książki w Katowicach. I to był też mój jedyny kontakt z żywym czytelnikiem, a właściwie z małą zgrają bardzo żywych czytelników. Tak się zwyczajnie złożyło, że gdy „Dożywocie” ujrzało światło dziennie, ja właśnie radośnie się rozrastałam, hodując potomkinię, i w związku z tym miałam bardzo mocno ograniczoną mobilność. Żadne spotkania nie wchodziły wtedy w grę. Potem też musiałam, niestety, dziękować za zaproszenia na rozmaite konwenty i tym podobne, bo z niemowlakiem pod pachą to akurat średnia przyjemność. Teraz potomkini wyrosła już z pieluch i wybiera się na podbój przedszkola i okolic, ja złapałam oddech, więc szanse, że w końcu wypełznę z nory, są znacznie większe. Póki co planuję wpaść prywatnie do Katowic na tegoroczne targi, pokręcić się, spotkać przy okazji z czytelnikami, z którymi utrzymuję kontakt na moim fanpage’u Kisiel z Kłulika, pobazgrolić im książki i pokajać się, że następne tak wolno „się piszą”. A co będzie dalej, to zobaczymy. We właściwym czasie na pewno szturchnę lekko mojego wydawcę w tym temacie.

FUNtastyka:  Nasze stałe pytanie – czy masz czas czytać dla przyjemności? Co cię ostatnio pochłonęło i co możesz nam polecić?

Marta Kisiel: Nie mam. Bardzo dużo czytam z racji pracy zawodowej, jak również z myślą o kolejnych książkach, ale na takie czytanie dla czystej przyjemności, rozrywki, bez żadnych podtekstów już mi tego czasu brakuje. Więc zwykle wyrywam go sobie po kawałku z innych zajęć, głównie ze snu, niestety. Ostatnio bardzo chętnie sięgam po fantastykę młodzieżową. Dosłownie parę dni temu odłożyłam ze smutkiem piąty tom „Baśnioboru”, na półce czeka jeszcze inna seria, której nie miałam dotąd okazji skończyć, czyli „Kroniki Imaginarium Geographica”. O, i czwarty tom „Pana Lodowego Ogrodu”, wciąż nietknięty! I drugi z serii „Time Riders”. Nie mogę się też doczekać kolejnej książki Douglasa Hulicka i Marka Hoddera, wciąż nie przeczytałam „Nieba ze stali” Roberta Wegnera, „Złomiarza” Bacigalupiego, ostatniej powieści Marcina Wrońskiego o komisarzu Maciejewskim, na dodatek kusi mnie strasznie „Honor legionu” Andrzeja W. Sawickiego… Lista zaległości liczy sobie dobry kilometr, jeśli nie więcej, a i tak pierwszeństwo mają wszelkiej maści książki czytane z myślą o pisaniu własnych. Na bieżąco jestem w zasadzie tylko z książkami dla dzieci…

FUNtastyka:  Cava by nam nie darował, gdybyśmy nie spytali, czy chciałabyś coś przekazać komentatorom ze swojego fanpejdża?

Marta Kisiel: Obawiam się, że na nakreślenie odpowiedniego kontekstu pod cisnący mi się na usta i palce przekaz, tak aby był zrozumiały dla wszystkich, nie wystarczy miejsca w całych internetach. Nie chcę też popadać w patos i dziękować matce Whitney Houston, więc może po prostu poprzestanę na krótkim przekazie – fajnie, że tam ze mną jesteście. Serio-serio. A wszystkim pozostałym, którzy chcieliby do nas dołączyć, ale się wstydzą albo boją tej bandy szurniętych kartofli, co to tam grasują i bez przerwy gadają coś o frytkach i drugim „Dożywociu”, podstępnie wysyłam przekaz podprogowy. Come to the Kisiel side. We have bunnies!


 




Komentarze

  1. Wszystko pięknie, ale nigdzie nie widzę informacji, kiedy książka się ukaże. Nawet wujek google nie chce pomóc :/.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo takiej informacji jeszcze nie ma :)
    Czytelnicy negocjują ujawnienie takiej daty z Tomkiem na fanpage wydawnictwa, więc polecam obserwować ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawy wywiad, ostatnio lubię czytać właśnie o autorach, a pani Kisiel jest mi mało znana, dlatego fajnie, że przez tą formę mogłam lepiej poznać :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Agu, dzięki, będę czatować :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Sympatyczna autorka ;) Jeszcze nic jej autorstwa nie czytałam, ale nie widzę przeciwwskazań (poza brakiem czasu :P), żeby tego nie zmienić :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak uda Ci się zdobyć Dożywocie, co obecnie zakrawa na cud ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się w komentarzach. Anonimowe komentarze będą likwidowane ;)

Popularne posty z tego bloga

Fabryka Wkurw, czyli siedem grzechów głównych Fabryki Słów

Destiny [recenzja]

Zajdle 2014