Gdy wykładam ciężko zarobione złotówki na bilety do kina, zazwyczaj mam oczekiwania względem danego filmu. Wiem co chcę zobaczyć i to właśnie jest błąd. Dlaczego? Ponieważ moja wizja czasem mija się z tą reżysera. Najczęściej widać to podczas adaptacji gier/komiksów/książek, które znam i lubię. Dlatego też ostatnio częściej zdarza mi się marudzić niż zachwycać. Kręcę nosem na mniejsze i większe niezgodności, nerwowo zgrzytam zębami na idiotyzmy oraz wymuszone wątki romantyczne. Po co komu romans, gdy na ekranie ważą się losy świata, a przynajmniej średniej wielkości miasta? Może właśnie dlatego obejrzenie „Herculesa” okazało się zadziwiająco orzeźwiające. Poszedłem z moją ładniejszą połówką do kina obciążony jedynie dwoma oczekiwaniami. Miało być dużo i głośno. Po cichu liczyłem na kilka ciekawych postaci, ale głównie chciałem zobaczyć jak The Rock zamiata nieszczęśnikami okolicę. Wiecie co? Tak właśnie było! Nikt nie starał się moralizować ani filozofować. Nikt nie sprzedawał...
Pomiędzy hejtem a fanbojstwem!